Rozdział 6 - Śmierć kolegów
Odetchnęłam go, całą oblałam się rumieńcem, nie wiedziałam co zrobić z oczami. Byłam tym tak zażenowana i speszona. Pod jakimś pretekstem uciekłam do sali w której leżał Aleksander. Pocałował mnie, mój pierwszy w życiu pocałunek. Mam dziewiętnaście lat, jestem więc już dużą dziewczynką, ale pocałunkami czy komplementami obsypywana nie byłam. Chyba nie było ku temu okazji, takie nie wesołe to czasy były. Nie w głowie im były takie rzeczy. A w moim prawdziwy mym życiu, raczej byłam uważana za osobę nie atrakcyjna, od rozwodu rodziców, zamknęłam się w sobie, urwały się wszystkie kontakty ze znajomymi, ale gdyby im zależało, to pomogli by mi przez to przejść.
Oczami Leona:
Dlaczego ona tak zareagowała? Chyba się, jej nie podobam i błędnie odczytałem, znaki które mi wysyłała. Jej jednak, zależy bardziej na Olku a nie na mnie.
Dlaczego ona tak zareagowała? Chyba się, jej nie podobam i błędnie odczytałem, znaki które mi wysyłała. Jej jednak, zależy bardziej na Olku a nie na mnie.
Następnego dnia:
Dzisiaj od samego rana znowu ofensywa Niemców. Zdobyliśmy Ogród Saski, ale nie na długo. Cała kampania Himlessa nacierała, na nasze pozycję, których znowu nie zdołaliśmy zatrzymać. Nie byliśmy w stanie powstrzymać, natarcia. Ogólnie mówiąc jest źle. Powoli zaczyna, brakować amunicji. Wróg przestał bawić się w kotka i myszkę. Notoryczne bombardowania od samego świtu po noc uniemożliwiają nam walkę. Rzeź cywilów to sytuacja na porządku dziennym.
Dzisiaj od samego rana znowu ofensywa Niemców. Zdobyliśmy Ogród Saski, ale nie na długo. Cała kampania Himlessa nacierała, na nasze pozycję, których znowu nie zdołaliśmy zatrzymać. Nie byliśmy w stanie powstrzymać, natarcia. Ogólnie mówiąc jest źle. Powoli zaczyna, brakować amunicji. Wróg przestał bawić się w kotka i myszkę. Notoryczne bombardowania od samego świtu po noc uniemożliwiają nam walkę. Rzeź cywilów to sytuacja na porządku dziennym.
Oczami Marii:
Granatniki, moździerze, gęsta kanonada z broni maszynowej. Eksplozję, furkoczące odłamki i latające fragmenty budynków. Ogromna siła ognia skierowana prosto na nas. Wszystko to powoduje jeden wielki huk, który jest trudny do opisania. Niemal rozsadzający bębenki. Mimo to coraz wyraźniej słyszę przebijące się przez cały ten huk wołanie:
- Sanitariuszka! Sanitariuszka!
Nie bacząc na pociski, biegnę w tamtym kierunku. Dzieje się to na Woli. Jest może jedenasty dzień Powstania. Sawki przechodziły z rąk do rąk. Trwała zażarta bitwa. Nikt nie chciał ustąpić pola. Ani my, ani oni. Biegłam z naszymi chłopcami w natarciu. Szliśmy skokami, co parę kroków padliśmy jak placek do ziemi. Ostrzał był niewyobrażalny. Gdy ten żołnierz, do którego mnie wezwano, został ranny, na początku nie wiedziałam jak się do niego dostać. Jakoś jednak się tam do czołgałam. Rannym okazał się nasz kolega z oddziału Franciszek "Giewont" Arlak. Leżał na brzuchu i miał ogromną ranę na grzbiecie. Wyrwało mu kawał ciała. Widziałam przez te ranę pulsujące organy wewnętrzne. Złożyłam szybko prowizoryczny opatrunek. Taki, żeby tylko jako tako przykryć ranę. Następnie ściągnęliśmy go bliżej muru getta, gdzie ostrzał był mniejszy. Tam wzięliśmy go na koc i chcieliśmy zanieść do szpitala. Czerech chłopaków złapało go za rogi koca. "Wysoki", "Leoś", "Szatan" i "Piorun". Przenieśli go jednak zaledwie o kilka kroków, gdy nagle pocisk rąbnął prosto na nich. Wszędzie dym, w uszach gwizd po eksplozji, a na ziemi leżą, jęczą, nasi żołnierze. Wszyscy rani, "Giewont", dostał po raz drugi. Sytuacja była dramatyczna. Dwóch kolegów, podniosło się od razu, byli lekko ranni. Dwóch pozostałych podnieść się nie było w stanie. A ja byłam sama. Nie mogłam oczywiście zająć się wszystkimi. Postanowiłam więc zająć się dokończeniem zadania, czyli donieść do szpiala Franka. On był w najgorszym stanie. Jego życie wisiało na włosku. Strasznie krwawił.
Zaczęłam rozglądać się w rozpaczy. Nagle patrzę, pod murem przemyka kilku cywilów. Zawołałam ich. Wzięli koc, poszliśmy. Niemcy jednak znowu ostro zaczęli rąbać, aż cywile położyli koc z Frankiem, i oświadczyli, że dalej nie idą. Sama nie wiem co we mnie wstąpiło, ale wyszarpnęłam mały pistolet, który dostałam od Leona parę godzin przed natarciem, odbezpieczyłam broń i wycelowałam w nich.
- Albo go niesiecie, albo strzelam w łeb - powiedziałam. Szybko, złapali z powotem za koc i popedzili w srone szpitala.
Weszliśmy do szpitala, a tam na korytarzu, ranny przy rannym ściśnieci jak sardynki. Pobiegłam szukać lekarza, znalazłam go przy pracy, cały we krwi. Po chwili podszedł do rannego kolegi, popatrzył na niego i powiedział, ze zaraz się nim zajmą, po paru minutach zabrano go na sale operacyjną, ja zostałam pod drzwiami, po jakimś czasie lekarz wyszedł, dał znak, żebym weszła. Pochyliłam się nad chłopakiem. Widziałam, że umiera. Był przytomny.
- Pozdrów kolegów... Do widzenia, w innym świecie...
Kolejna śmierć? Kolejny kolega? Ile jeszcze ich odejdzie, lub straci rodzinny?
Przebywałam w tym samym szpitalu co Alekander, udałam się do niego, ale jego już tam nie było.
- Siostro, co stało się z tym żołnierzem który leżał tutaj ? - powiedziałam bardzo zaniepokojona.
- Zabrała go dzisiaj jakaś kobieta. - odpowiedziała, chłodnym dość tonem, jak się okazało była to siostra Olka, która dzięki wpływowym znajomym pomogła mu sie wydostać z Warszawy. Nagle przybiega do mnie "Szatan" który informuje mnie, ze Leon nie żyję...
Granatniki, moździerze, gęsta kanonada z broni maszynowej. Eksplozję, furkoczące odłamki i latające fragmenty budynków. Ogromna siła ognia skierowana prosto na nas. Wszystko to powoduje jeden wielki huk, który jest trudny do opisania. Niemal rozsadzający bębenki. Mimo to coraz wyraźniej słyszę przebijące się przez cały ten huk wołanie:
- Sanitariuszka! Sanitariuszka!
Nie bacząc na pociski, biegnę w tamtym kierunku. Dzieje się to na Woli. Jest może jedenasty dzień Powstania. Sawki przechodziły z rąk do rąk. Trwała zażarta bitwa. Nikt nie chciał ustąpić pola. Ani my, ani oni. Biegłam z naszymi chłopcami w natarciu. Szliśmy skokami, co parę kroków padliśmy jak placek do ziemi. Ostrzał był niewyobrażalny. Gdy ten żołnierz, do którego mnie wezwano, został ranny, na początku nie wiedziałam jak się do niego dostać. Jakoś jednak się tam do czołgałam. Rannym okazał się nasz kolega z oddziału Franciszek "Giewont" Arlak. Leżał na brzuchu i miał ogromną ranę na grzbiecie. Wyrwało mu kawał ciała. Widziałam przez te ranę pulsujące organy wewnętrzne. Złożyłam szybko prowizoryczny opatrunek. Taki, żeby tylko jako tako przykryć ranę. Następnie ściągnęliśmy go bliżej muru getta, gdzie ostrzał był mniejszy. Tam wzięliśmy go na koc i chcieliśmy zanieść do szpitala. Czerech chłopaków złapało go za rogi koca. "Wysoki", "Leoś", "Szatan" i "Piorun". Przenieśli go jednak zaledwie o kilka kroków, gdy nagle pocisk rąbnął prosto na nich. Wszędzie dym, w uszach gwizd po eksplozji, a na ziemi leżą, jęczą, nasi żołnierze. Wszyscy rani, "Giewont", dostał po raz drugi. Sytuacja była dramatyczna. Dwóch kolegów, podniosło się od razu, byli lekko ranni. Dwóch pozostałych podnieść się nie było w stanie. A ja byłam sama. Nie mogłam oczywiście zająć się wszystkimi. Postanowiłam więc zająć się dokończeniem zadania, czyli donieść do szpiala Franka. On był w najgorszym stanie. Jego życie wisiało na włosku. Strasznie krwawił.
Zaczęłam rozglądać się w rozpaczy. Nagle patrzę, pod murem przemyka kilku cywilów. Zawołałam ich. Wzięli koc, poszliśmy. Niemcy jednak znowu ostro zaczęli rąbać, aż cywile położyli koc z Frankiem, i oświadczyli, że dalej nie idą. Sama nie wiem co we mnie wstąpiło, ale wyszarpnęłam mały pistolet, który dostałam od Leona parę godzin przed natarciem, odbezpieczyłam broń i wycelowałam w nich.
- Albo go niesiecie, albo strzelam w łeb - powiedziałam. Szybko, złapali z powotem za koc i popedzili w srone szpitala.
Weszliśmy do szpitala, a tam na korytarzu, ranny przy rannym ściśnieci jak sardynki. Pobiegłam szukać lekarza, znalazłam go przy pracy, cały we krwi. Po chwili podszedł do rannego kolegi, popatrzył na niego i powiedział, ze zaraz się nim zajmą, po paru minutach zabrano go na sale operacyjną, ja zostałam pod drzwiami, po jakimś czasie lekarz wyszedł, dał znak, żebym weszła. Pochyliłam się nad chłopakiem. Widziałam, że umiera. Był przytomny.
- Pozdrów kolegów... Do widzenia, w innym świecie...
Kolejna śmierć? Kolejny kolega? Ile jeszcze ich odejdzie, lub straci rodzinny?
Przebywałam w tym samym szpitalu co Alekander, udałam się do niego, ale jego już tam nie było.
- Siostro, co stało się z tym żołnierzem który leżał tutaj ? - powiedziałam bardzo zaniepokojona.
- Zabrała go dzisiaj jakaś kobieta. - odpowiedziała, chłodnym dość tonem, jak się okazało była to siostra Olka, która dzięki wpływowym znajomym pomogła mu sie wydostać z Warszawy. Nagle przybiega do mnie "Szatan" który informuje mnie, ze Leon nie żyję...
Kolejny rozdział: Rozdział 7- Piekło
Nale usłyszałam przez okno jakiś harmider. Krzyki, wiwaty. Jakby grała muzyka. Wyszłam na balkon i moim oczom ukazał się nieprawdopodobny widok. Środkiem ulicy jechał mały czołg otoczony tłumem żołnierzy i cywilów. Wszyscy byli zachwyceni, podnieceni, poklepywali pancerz.
- Zdobyczny czołg! Zdobyczny czołg! - krzyczeli ekscytującym głosem ludzie z ulicy.
Sytuacja coraz trudniejsza, Niemcy w natarciu, po naszej stronie pada więcej rannych i zabitych, dramat. A tu taki nagle sukces. Wszystko to wyglądało jak sen. Jak defilada zwycięstwa. A może, pojawiła się myśl, to naprawdę koniec? Może Niemcy skapitulowali ? Może wygraliśmy ?
Gdy czołg skręcił w inna uliczkę , tłum zgęstniał i zaczął coraz bardziej na niego napierać, każdy chciał go dotknąć. Ludzie wyszli z mieszkań i piwnic. Maszyna jechała powoli, wszystko działo się jakby w zwolnionym tempie. A jednocześnie było takie wyraźne. Jakiś chłopak wręczył młodej sanitariuszce bukiet kwiatów. Uśmiechnęła się szeroko i odruchowo poprawiła włosy.
Nagle w czołgu zaczęło się coś psuć, jakiś element powoli zsuwał sie z pancerza. Z góry wszystko było widać jak na dłoni. To cóś odłączyło się od konsrukcji maszyny i zaczęło spadać na Ziemie, zamarłam, ale ludzie wokół niczego nie zauważyli. Euforia była zbyt wielka. Jakis mały chłopczyk, podbiegl do samej gasienicy, otworzył szeroko usta, żeby krzyknąć coś z radości, w tej samej sekundzie nastąpiła eksplozja. Głucha detonacja, oślepiające błysk i fala uderzeniowa, która zatrzasnęła ziemią. W promieniu dobrego kilometra wszystkie szyby wyleciały z okien, ludzi zwaliło zaś z nóg. Jakieś martwe ciało - najprawdopodobniej kierowcy - wyleciało z impetem na nasz balkon. To był sam korpus, bez głowy, rąk i nóg.
Fala uderzeniowa rozpruła mi spódnicę, całe ubranie wisiało na mnie w strzępach. Rzuciłam się w panice do środka mieszkania, niewiele widząc w kłębach unoszącego się pyłu. Razem z innymi zbiegłam na dół. A tam... Koszmarny wodok. Pył powoli opadł, a ulicami chodzili w kółko oszołomieni, ranni ludzie. Ulica była usłana trupami i wyjacymi się rannymi. Spojrzałam pod nogi, a tam przeraźliwie zdeformowane ludzkie ciało a właściwie jego resztki. Zrobiło mi się slabo. Chłopak z naszego batalionu dostał w brzuch wyciągnął scyzoryk i krzyczał :
- Dobij mnie!
Zwróciłam i popędziłam na górę po moją torbę sanitarną. Dopiero w tej chwili uświadomiłam sobie, że zostałam ranna, na szczęście bardzo lekko. Nie miałam jednak czasu, żeby myśleć o sobie. Trzeba było pomoc innym, ale jak to zrobić? Jest ich tak wielu. Do tego cała ulica była pokryta lepką mazią to było połączenia kurzu, pyłu i ludzkiej krwi.
Spojrzałam w górę i zamarłam na oknach, rynach i balkonach wisiały fragmenty ludzkie. Co mam zrobic jak im wszystkim pomoc? Nagle ktos poklepał mnie po ramieniu, obrocilam się i ujrzałam "Wysokiego" który byl w resztkach swoich ubrań :
- Marysiu, znalazlem Cie w koncu. Widzialem Cię na balkonie, już miałem tam iść aż nagle nastał ten wybuch - dodał przerażony całą ta sytuacja chłopak. - Chodź musimy stąd iść pewnie Leon na nas już czeka.- to co powiedział po mimo tej tragedii, niezmiernie ucieszyło.
- Leon? To on żyje?!
- Zdobyczny czołg! Zdobyczny czołg! - krzyczeli ekscytującym głosem ludzie z ulicy.
Sytuacja coraz trudniejsza, Niemcy w natarciu, po naszej stronie pada więcej rannych i zabitych, dramat. A tu taki nagle sukces. Wszystko to wyglądało jak sen. Jak defilada zwycięstwa. A może, pojawiła się myśl, to naprawdę koniec? Może Niemcy skapitulowali ? Może wygraliśmy ?
Gdy czołg skręcił w inna uliczkę , tłum zgęstniał i zaczął coraz bardziej na niego napierać, każdy chciał go dotknąć. Ludzie wyszli z mieszkań i piwnic. Maszyna jechała powoli, wszystko działo się jakby w zwolnionym tempie. A jednocześnie było takie wyraźne. Jakiś chłopak wręczył młodej sanitariuszce bukiet kwiatów. Uśmiechnęła się szeroko i odruchowo poprawiła włosy.
Nagle w czołgu zaczęło się coś psuć, jakiś element powoli zsuwał sie z pancerza. Z góry wszystko było widać jak na dłoni. To cóś odłączyło się od konsrukcji maszyny i zaczęło spadać na Ziemie, zamarłam, ale ludzie wokół niczego nie zauważyli. Euforia była zbyt wielka. Jakis mały chłopczyk, podbiegl do samej gasienicy, otworzył szeroko usta, żeby krzyknąć coś z radości, w tej samej sekundzie nastąpiła eksplozja. Głucha detonacja, oślepiające błysk i fala uderzeniowa, która zatrzasnęła ziemią. W promieniu dobrego kilometra wszystkie szyby wyleciały z okien, ludzi zwaliło zaś z nóg. Jakieś martwe ciało - najprawdopodobniej kierowcy - wyleciało z impetem na nasz balkon. To był sam korpus, bez głowy, rąk i nóg.
Fala uderzeniowa rozpruła mi spódnicę, całe ubranie wisiało na mnie w strzępach. Rzuciłam się w panice do środka mieszkania, niewiele widząc w kłębach unoszącego się pyłu. Razem z innymi zbiegłam na dół. A tam... Koszmarny wodok. Pył powoli opadł, a ulicami chodzili w kółko oszołomieni, ranni ludzie. Ulica była usłana trupami i wyjacymi się rannymi. Spojrzałam pod nogi, a tam przeraźliwie zdeformowane ludzkie ciało a właściwie jego resztki. Zrobiło mi się slabo. Chłopak z naszego batalionu dostał w brzuch wyciągnął scyzoryk i krzyczał :
- Dobij mnie!
Zwróciłam i popędziłam na górę po moją torbę sanitarną. Dopiero w tej chwili uświadomiłam sobie, że zostałam ranna, na szczęście bardzo lekko. Nie miałam jednak czasu, żeby myśleć o sobie. Trzeba było pomoc innym, ale jak to zrobić? Jest ich tak wielu. Do tego cała ulica była pokryta lepką mazią to było połączenia kurzu, pyłu i ludzkiej krwi.
Spojrzałam w górę i zamarłam na oknach, rynach i balkonach wisiały fragmenty ludzkie. Co mam zrobic jak im wszystkim pomoc? Nagle ktos poklepał mnie po ramieniu, obrocilam się i ujrzałam "Wysokiego" który byl w resztkach swoich ubrań :
- Marysiu, znalazlem Cie w koncu. Widzialem Cię na balkonie, już miałem tam iść aż nagle nastał ten wybuch - dodał przerażony całą ta sytuacja chłopak. - Chodź musimy stąd iść pewnie Leon na nas już czeka.- to co powiedział po mimo tej tragedii, niezmiernie ucieszyło.
- Leon? To on żyje?!
_______________________________________________________________
Przepraszam,że tak długo mnie nie było, ale postaram się wszystko nadrobić ;) I przepraszam za błędy ;)